Nad skutym lodem, cichym jeziorem,
Co się swą taflą w krąg wybałusza,
W gwiazdy rzucona ledwie wieczorem,
Stanęła czyjaś zbłąkana dusza.
Niemalże tonąc w zaspach, nad brzegiem,
Gdzie ją przywiodła podniebna droga,
Całkiem przewiana grudniowym śniegiem,
Rwąc się w zażycia, chciała do Boga.
Myśląc, że tutaj wędrówki koniec
Każdej istoty wyzutej z ciała,
Dojrzała starą wierzbę na stronie,
Jak ponad bielą w niebo pęczniała.
Ogrom wierzbowej, szumnej istoty
Rzucił duszyczkę na kolan zjawy.
Pośród przemarzłej na wskroś sromoty
Jestem - szepnęła - Boże łaskawy.
A wierzba stała głucha na modły,
Zajęta swoim witkowym szumem.
Lecz te pozory duszy nie zwiodły.
Wszak trudno w Boga wierzyć rozumem.
Ja się oddaje w twoje władanie.
Jęczała zjawa dusznym pacierzem.
Choć tyś wyniosły mój miły Panie,
Ja chcę być sługą twym i żołnierzem.
I wciąż istnieją te dwie istoty,
Złączone wiarą w wiecznej potrzebie.
Jedna dla wiary jest i tęsknoty,
Druga jest raczej tylko dla siebie.