Przed świtem, ciągle żywy, błądziłem sam po brzegu,
Gąsienicami zrytym za karę, że nie nasz.
Inni po drugiej stronie, pod świeżą warstwą śniegu.
Nikt ich stąd nie wywoła - objęli wieczną straż.
Pijanych generałów krzyk jeszcze w uszach dzwoni.
Czart ściska im prawice i śmieje mi się w nos.
Przyjaciel - lat dwadzieścia z kawałkiem stali w skroni,
Z dymiącej dziury w ziemi słyszę słabnący głos.
Dzień, jakby przestraszony, nad rzeką wolno wstaje.
Znikają strzępy nocy i gaśnie blady nów.
Zdziwione patrzą na mnie, choć może mi się zdaje,
Wprost z oczodołów bunkrów, stygnące ślepia luf.